Kredyt lombardowy i stopy procentowe. Ile wynoszą odsetki lombardowe?

Podczas gdy Rada Polityki Pieniężnej wciąż podnosi stopy procentowe, wielu ludzi myśli o tym tylko w kontekście kredytów hipotecznych i ich rosnących w zastraszającym tempie rat. Warto mieć jednak na uwadze, że podwyżki te wpływają również na wysokość oprocentowania innych produktów finansowych udzielanych przez banki. Co to jest kredyt refinansowy? Czym jest tabela odsetek lombardowych? Jakie stopy procentowe ustala RPP?

Choć nazwa kredytu lombardowego dość jednoznacznie kojarzy się z lombardami i komisami, jest to typowo bankowy produkt finansowy. Inną jego nazwą jest kredyt refinansowy. To, co łączy ten rodzaj pożyczki z typowym lombardem to zastaw, będący jego cechą charakterystyczną. Prowadząc firmę, warto poznać mechanizmy związane z takim kredytem oraz dowiedzieć się, jak są liczone i ile wynoszą odsetki od takiego zadłużenia.

Kredyt lombardowy Banku Centralnego
Kredyt refinansowany (lombardowy) Banku Centralnego to kredyt oferowany bankom komercyjnym przez NBP. Udziela się go pod zastaw papierów wartościowych, a wysokość jego oprocentowania stanowi stopa lombardowa ustalana przez Radę Polityki Pieniężnej. Art. 42 Ustawy o Narodowym Banku Polskim wspomina, że jego maksymalna wysokość nie może przekraczać wartości nominalnej zastawionych papierów. Warto w tym miejscu jednak dodać, że jako dodatkowe zabezpieczenie stosuje się tu tzw. haircut.

Haircut jako dodatkowe zabezpieczenie kredytu refinansowego
Haircut to zaniżenie wyceny papierów wartościowych (lub innych ruchomości) oddanych w zastaw. W momencie, gdy kredytobiorca nie spłaci swojego zobowiązania, wierzyciel sprzeda zastawione aktywa. Istnieje jednak ryzyko, że te stracą w międzyczasie na wartości. Haircut stosowany jest jako zabezpieczenie na wypadek takiej sytuacji.

Na przykład, gdy bank, ubiegając się o kredyt refinansowy, przedstawia jako zabezpieczenie aktywa o wartości rynkowej 1 mln zł, NBP stosując haircut w wysokości 20 proc. udzieli pożyczki na kwotę jedynie 800 tys. zł. Pozostałe 200 tys. zł to gwarancja banku centralnego na wypadek, gdyby rynkowa cena zastawionych papierów spadła i niemożliwe byłoby ich sprzedanie za tyle, aby odzyskać pożyczone pieniądze.

Źródło: Business Insider

Szwajcaria podnosi stopy procentowe po raz pierwszy od 15 lat. Błyskawiczna reakcja złotego.

Szwajcarski Bank Narodowy zaskoczył w czwartek rynki finansowe. Choć wiadomo było, że tego dnia zapadnie decyzja o stopach procentowych, to mało kto spodziewał się ich podwyżki. Ta jednak nastąpiła o 50 pb. Stopy procentowe w Szwajcarii wciąż są ujemne, ale wzrosły do -0,25 proc.

Bank wyjaśnia, że zaostrzenie polityki pieniężnej ma na celu zapobieganie rozszerzaniu się inflacji na towary i usługi w Szwajcarii. Nie wykluczył dalszych podwyżek stóp procentowych, aby ustabilizować inflację oraz interwencji na rynku walutowym. W maju inflacja w Szwajcarii wyniosła 2,9 proc. w ujęciu rok do roku.

Stopy procentowe w Szwajcarii, a szczególnie ich wpływ na kurs franka, interesuje wielu kredytobiorców w Polsce. Zdaniem radcy prawnego Adriana Goski z Kancelarii SubiGo, tak zdecydowane podniesienie stóp w Szwajcarii może spowodować znaczące wahania kursu. Jak zaznacza ekspert, wzrost kursu waluty to oczywiście wyższe raty dla frankowiczów oraz znaczące zwiększenie wartości salda zadłużenia. Może to przynieść efekt wzmożonego zainteresowania pozywaniem banków.

– Gdyby kurs franka gwałtownie wzrósł, to zmiana byłaby odczuwalna dla kredytobiorców. Na szczęście wielu z nich przygotowuje się na takie okoliczności i kupuje franki w okresach, gdy są one tańsze. Co ważne, obecnie osoby z kredytami walutowymi mogą liczyć też na ochronę prawną. W przypadku rozpoczęcia procesu sądowego o unieważnienie umowy możliwe jest wstrzymanie obowiązku płatności rat do czasu jego zakończenia. Dzięki temu koszty związane z rozpoczęciem sprawy nie obciążają nadmiernie domowego budżetu – mówi adwokat Jakub Bartosiak z Kancelarii MBM Legal.

Źródło: Business Insider

USB-C standardem europejskiego ładowania już za dwa lata. Będzie hit czy kit?

Po dekadzie zmagań z technologią urzędnicy europejscy podjęli wiążącą decyzję w kwestii jedynego słusznego standardu ładowania dla przenośnej elektroniki. Jesienią 2024 roku każdy szary obywatel UE będzie mógł kupić nowy telefon z przekonaniem, że naładuje go przy pomocy złącza USB-C. Nie wolno mu też wciskać kabli, których nie potrzebuje. Jak będziemy zdobywać ładowarki i jakich urządzeń dotyczą nowe przepisy?

Kiedy standard USB-C zacznie obowiązywać w Europie?

Z dzisiejszego komunikatu prasowego Parlamentu Europejskiego wynika, że przepisy, czyniące ze standardu USB-C obowiązującą normę, wejdą w życie najpóźniej jesienią 2024 roku.

Konkretny termin nie jest znany, ponieważ przepisy wymagają publikacji w Dzienniku Urzędowym UE, co dopiero po 20 dniach rozpocznie 24-miesięczny okres przejściowy. Publikacja odpowiednich regulacji wymaga wcześniejszego zatwierdzenia przez Parlament i Radę Europy, a zajmą się tymi formalnościami dopiero po wakacyjnej przerwie.

Co zmieni standard USB-C?

Powszechna obecność wejścia USB-C do ładowania elektroniki ma ograniczyć ilość elektrośmieci i oszczędzić konsumentom w całej UE wydatków rzędu 250 milionów euro rocznie. Oprócz wymogu stosowania konkretnego portu, producenci muszą pozostawić kupującemu wybór, czy decyduje się na urządzenie z ładowarką, czy woli stosować już posiadaną. 

Będzie to możliwe, ponieważ przepisy określają nie tylko kształt wejścia i wtyczki, ale przede wszystkim minimalne parametry funkcjonalnościowe, które musi spełniać port USB-C. Na przykład jednym z wymogów ma być dostępność szybkiego ładowania. Brzmi dobrze, ale w komunikacie brakuje informacji na temat samych przewodów i ich wtyczek. Trudno więc ocenić co nowe przepisy tak naprawdę zmienią.

Nawet jeśli ładowarki kupujemy zbyt często lub bez potrzeby, to nierealnym jest korzystanie z jednej przez całe życie. Przewody i wtyczki przecierają się, starzeją i mają aktywny kontakt z ludzką motoryką. Jeśli przepisy nie określają ich minimalnych parametrów i jakości, to niczego nam nie oszczędzą. I tak kupimy telefon ze zbędną ładowarką, bo być może kiedyś się przyda. Mareting też nie umrze. Do portfela sięgniemy tylko dlatego, że w komplecie ładowarka będzie tańsza lub wyposażona w jakiś bajer, którego nie ma standard.

Jakie urządzenia muszą mieć port USB-C do ładowania?

Za dwa lata obowiązek posiadania portu USB-C będzie dotyczył sprzedawanej w UE przenośnej, małej i średniej elektroniki wyposażonej w ładowanie przewodowe. Będą to nowe telefony, tablety, czytniki, aparaty telefoniczne. W komunikacie nie ma informacji o urządzeniach AGD, a dla laptopów przepisy zadziałają być może w innym terminie.

Producenci przenośnych komputerów osobistych mają co najmniej 40 miesięcy do momentu, kiedy do sprzedaży w UE dopuszczone będą tylko laptopy ładowane w standardzie USB-C. Termin ten jest też bardzo teoretyczny, ponieważ nadal nie rozwiązano bardzo istotnego problemu.

Czy powstanie europejski iPhone z portem USB-C?

Apple do ładowania przewodowego swoich telefonów oferuje złącze Lightning i nowe  europejskie przepisy wydają się oznaczać dla tych urządzeń prawdziwą rewolucję. Otóż niekoniecznie, ponieważ producent może zastosować się do nich na kilka sposobów.

iPhone z portem USB-C jest technicznie do zrobienia, a Apple testuje możliwość zastąpienia nim wejścia Lighting. Jest to dobry znak, ponieważ wyposażenie w port USB-C tylko europejskich iPhone’ów byłoby drogie w produkcji. Nie ma znaczenia ile za nie płacimy. Globalna marka jest po to, aby na jednej taśmie produkcyjnej powstawały telefony, które można sprzedać na całym świecie.

Warto też zauważyć, że iPhone może być bardzo niewygodnym dla europejskich przepisów przypadkiem. Wystarczy, że Apple zaproponuje europejskim odbiorcom swoje telefony tylko z ładowaniem bezprzewodowym. Tę technologię i tak już stosuje, a europejski wymóg portu USB-C dotyczy małej i średniej elektroniki ładowanej przewodowo. To otwiera bramy piekieł. Czy telefon z ładowaniem bezprzewodowym, rekomendowanym przez producenta i portem Lightning jako dodatkowym, jest urządzeniem ładowanym przewodowo czy bezprzewodowo?

Źródło: Parlament Europejski

Terra Luna – historia spadającej gwiazdy. Co dalej z kryptowalutami?

Było tak pięknie

W świecie kryptowalut miały być duże zyski z wysoko oprocentowanej lokaty. Zamiast tego jest gigantyczny odpływ kapitału do gotówki. Zdaniem ekspertów sparzeni nową ekonomią inwestorzy raczej szybko nie wrócą na rynek wirtualnych walut.

Kryptowalut jest coraz więcej, ale w walce o popularność zdecydowanie wygrywa Bitcoin. W 2020 roku wartość Bitcoina wzrosła ponad czterokrotnie. 1 Bitcoin był wart ponad 215 tysięcy złotych – czyli trzydziestokrotnie więcej niż uncja złota. Niedawno jednak dobra passa kryptowalut została przystopowana przez prawdziwe tornado, jakim był spadek Terra Luny. Krach tej kryptowaluty stał się jednym ze spektakularnych wydarzeń w całej historii rynku kryptowalut.

Terra Luna – historia spadającej gwiazdy

Ceny kryptowalut gwałtownie mogą się zmieniać w ciągu dnia, a nawet godzin. To jednak był prawdziwy pogrom, Terra Luna straciła prawie całą swoją wartość, jej cena spadła o ponad 99 procent. – Obecnie projekt przechodzi gruntowną przebudowę. Terra Luna to osobny blockchain obok blockchainu Ethereum czy jakiegoś innego, który umożliwia budowanie aplikacji zdecentralizowanych na nim i również posiada swoją natywną kryptowalutę, czyli Lunę – tłumaczy Jakub Putyło z Concise Software. – Poza natywną kryptowalutą jest jeszcze stablecoin, czyli inna kryptowaluta, której wartość jest połączona z wartością dolara i to tak naprawdę była główna przyczyna tego co się wydarzyło.

Jak mówi specjalista, Terra Luna stała się obiektem ataku spekulacyjnego poprzez dużą sprzedaż Luny. – W związku z tym, że ich stablecoin, czyli USDT był zabezpieczony nie żywą gotówką czy innymi aktywami, tu zabezpieczenie było w Lunie. Na rynek zostało wrzuconych bardzo dużo tokenów Luna, przez co zabezpieczenie USDT zaczęło gwałtownie spadać – wyjaśnia gość Czwórki. – To z kolei przestraszyło inwestorów, którzy zainwestowali w Lunę i w USDT i nakręciła się „spirala śmierci”. Wszyscy zaczęli się wyprzedawać z tego projektu, a więc cena zaczęła gwałtownie spadać i w przeciągu kilku dni cena spadła dosłownie do zera. Teraz kształtuje się na poziomie 4 zera po przecinku, więc to jest nikła wartość.

Tysiące inwestorów straciło swoje pieniądze i mówimy o milionach dolarów. Tak spektakularny spadek może mieć wpływ na przyszłość kryptowalut. – Uważam, że to będzie miało negatywne oddziaływanie na cały rynek kryptowalut. Jeżeli chcemy inwestować w coś nowego i widzimy, że tam dzieją się różne dziwne rzeczy, to mimo wszystko boimy się pójść w tę stronę – zaznacza Jakub Putyło. – Zapewne wielu inwestorów przed podjęciem decyzji o inwestycji w rynek kryptowalut zastanowi się, czy jest to dobra opcja i czy ryzyko nie jest za wysokie. Swoje środki wtedy mogą wtedy inwestować w inne instrumenty finansowe.

Wielkie straty i obawy

Już teraz upadek Luny porównuje się do 2008 roku, czyli krachu na amerykańskim rynku akcji. Wtedy doszło do bankructwa Lehman Brothers. – Nie zdziwiłbym się gdyby to był tak zwany czarny łabędź, czyli coś niespodziewanego na rynku, za czym idą różnego rodzaju złe historie czy ciężkie czasy. Obecnie jesteśmy, delikatnie mówiąc, w korekcie, zarówno na rynku kryptowalut jak i akcji tradycyjnych – zauważa rozmówca Mateusza Kulika. – Amerykańskie indeksy bardzo mocno spadły. Podobnie jest na polskiej giełdzie. Bitcoin jest teraz 50 procent niżej, niż podczas najlepszych notowań z poprzedniego roku. Podobnie druga największa kryptowaluta, czyli Ethereum, natomiast mniej znane projekty kryptowalutowe tzw. altcoiny spadły niekiedy nawet o 90 procent. Wydaje mi się, że w tych miejscach ludzie stracili najwięcej pieniędzy.

W związku z zaistniałą sytuacją pojawiają się głosy, że rynek kryptowalut powinno się jak najszybciej uregulować. – Mimo wszystko warto by było postawić wyższy próg wejścia w ten świat, aby ludzie byli w jakikolwiek sposób chronieni przed utratą kapitału – podkreśla specjalista. – Z drugiej strony jeżeli to zrobimy, kryptowaluty stracą to, czym najbardziej się szczycą, czyli stuprocentową wolność. Sprawa więc może nie być taka prosta.